niedziela, 29 lipca 2012

Drukarnia, której już nie ma.

Są książki, które nigdy nie umierają. Są budynki, których nikt nigdy nie wyburzy. Są obrazy, które zawsze w nas zostaną.


I tak we mnie zostanie w pamięci jeden z tych dni, kiedy dziadek zabierał mnie do drukarni i odbierał wypłatę.

Czekałam na niego z niecierpliwością wymachując szczupłymi witkami na wąskiej drewnianej ławeczce po przejściach. Od czasu do czasu spoglądał tylko na mnie znudzony portier w ciemnoniebieskim, spranym służbowym ubraniu.

I po jakimś czasie dziadek wychodził. Miał dla mnie zawsze jakąś książkę. Książkę, która miała być zniszczona…Mam ją do dzisiaj. Ma zdartą okładkę, a w środku tysiąc historii. Głosów i kolorów. To jedna z najważniejszych książek nie tylko dla mnie. To znowu jedna z najważniejszym książek w życiu moich siostrzenic.

I za każdym razem, kiedy ją otwieram przypomina mi się tamta zima. Dziadek otwiera mosiężne drzwiczki od pieca i dorzuca kilka czarnych kostek. Pomarańczowe światełka migają. Kamienie skwierczą.

Otwiera drzwi, które są wyżej i wyciąga dla mnie zapieczone z cukrem ogromne jabłko.

Siada przy stole i zaczyna czytać: Hans Chrystian Andresen „Baśnie”.

Jest drukarnia, w której mój dziadek nadal drukuje.

Najstarsza drukarnia w Bydgoszczy przy Jagiellońskiej 2.

Na Strumykowej 3 w Toruniu jest kino, w którym ktoś nadal wyświetla filmy.

I tylko czasami spacerując po mieście przystaję, bo gdzieś tak w głębi bardzo mnie boli, że nie ma już tej drukarni… Nie ma już tego kina…

Jest Galeria Drukarnia, a co będzie po kinie Orzeł? Nie wiem… Ktoś próbuje wymazać moje wspomnienia.

Ewa Gerbatowska

środa, 16 maja 2012

Zapach lata.

Adam miał wtedy prawie 30 lat i mieszkał razem z matką. Przez chwilę mieszkał w przestronnym i klimatycznym mieszkaniu z Joanną. Szczupłą, delikatną i lekko zimną blondynką. Przynajmniej tak ją odebrała Ewa, kiedy pierwszy raz spotkała ich ...oboje w


sterylnym, nowo otwartym, największym w mieście hotelu.

Ewa wymykając się na chwilę z tego całego festynu próżności, w jakim musiała kilka razy do roku brać udział, wjechała tylną windą na drugie piętro, gdzie było cicho. Przykleiła się do ściany w południowym skrzydle czterogwiazdkowego Bulwaru i poczuła, że nie pasuje do tego, co było na dole. To nie był jej świat. Walizki z pudrami, głupawe chichoty i żałosne pytania: czy, aby nie jestem za gruba? Przyprawiało ją to o mdłości i bóle głowy.

Ale tamtego popołudnia po raz pierwszy miała odwagę pomyśleć, że chce inaczej. Chciała wbiec schodami na górę, zamknąć się w surowych ścianach jeszcze nie wyremontowanego poddasza, otworzyć okno i popatrzeć na rzekę. Cichą i sinoniebieską. Czasami robiła tak w ciepłe niedziele. Szła nad rzekę. Ignorowała tablicę z napisem „ Zakaz wstępu na teren klubu” i szła przed siebie. Skręcając w lewo i zerkając na zachodnią ścianę noclegowni, za którą wylegiwały się różnej maści dachowce. Zazwyczaj spały i najdrobniejszy zgrzyt piasku pod butami sprawiał, że chowały się pod szalupami zielono-niebieskich obdrapanych kajaków. Przez chwilę przykucała, i wołała je do siebie. Mniejsze czasami podbiegały, ale pół metra przed nią nawracały. Ewa wstawała i szła dalej. Schodziła w dół i siadała na piasku. Patrzyła zachwycona jak słońce odbija się w lustrze wody. Jak tafla lśni, pochłania ciepłe promienie.

Jak po prostu płynie. Przed siebie. Nie to, co ona. Patrzyła na drugi brzeg Wisły. Przesypywała piasek w dłoni i chwilami nie myślała. Nie myślała o niczym.

Za maską podkładu, jaki miała na twarzy była schowana i zastraszona dziewczyna, która miała ochotę zasnąć na tydzień w jednym z czterech apartamentów na przedostatnim piętrze hotelu i obudzić się dopiero wieczorem. Zadzwonić po najdroższą kolację. Poczekać, aż obsługa zostawi ją przy drzwiach i cicho bez pośpiechu, co musiała robić od kilkunastu miesięcy, przeżuć delikatne, mięsiste krewetki z rozpływającym się masłem na ciepłych jeszcze tostach. Wypić ogromną dawkę mocno spienionego cappuccino i zastanowić się, co dalej?

Tego dnia tego nie zrobiła.

Ta chwila trwała 4 minuty. Jej wydawało się, że minęło pięćdziesiąt.

Ocknęła się, kiedy usłyszała dźwięk otwierających się drzwi sąsiedniej windy i zobaczyła wydostającą się z całym ekwipunkiem podstarzałą pokojówkę.

Kobieta spojrzała na nią lekko zdziwiona, a ona poczuła się zmieszana.

Odwróciła się szybko i nie czekając na kolejne jej spojrzeniea zbiegła schodami na dół.

Udała, że była w łazience. Zresztą może nawet nikt nie zauważył, że przez chwilę jej nie było. Przeszła szybkim krokiem pomiędzy hokerami z gwiazdami, ocierając się o jego wzrok. Adam siedział obok Joanny. Nie rozmawiali ze sobą. Ona siedziała na białej skórzanej, półokrągłej kanapie, która mieściła się w samym końcu przestronnego holu trochę jak za karę, znudzona, ze spuszczoną głową. Nie miała ochoty zerkać nawet przez szklaną rozetę na suficie i patrzeć na granatowe już niebo.

Zdradziła Adama po pół roku. Zakochała się w rockowym gitarzyście, o czym szybko bez zbędnych wstępów oznajmiła połykając kolejny gorący kawałek pizzy. Przez kilkanaście dni, zanim oboje zrezygnowali z wynajmowanego mieszkania kochała się bez żenady w drugiej sypialni obok. Adam przeważnie wypijał jednego drinka za dużo i zasypiał. Spał mocno uwolniony od jej jęków i odgłosów jej nowego adoratora.

Rano, zmuszony do przebywania we wspólnej kuchni patrzył na jej szelmowski uśmiech, duże błyszczące oczy i czuł wszędzie jej zapach zmieszany ze świeżo zmielona kawą.

Adamowi posypało się chwilowo wszystko, bo nie tylko razem mieszkali. Pracowali w firmie jej ojca za miastem i każdego dnia jeździli jej czerwonym autem, które dostała od niego na swoje 21 urodziny.

Adam czując jej zapach przy porannej kawie i wieczorami wchodząc do wspólnej łazienki, z której korzystali już we troje, przypominał sobie chwile, gdy byli jeszcze razem sami w firmie i kochali się szaleńczo przy lekko uchylonych drzwiach od toalety nasłuchując, czy nikt nie wchodzi do firmy. Bywały dni, kiedy szli na całość nie bacząc, czy ktoś wejdzie do firmy i Joanna siadała mu na kolana bez majtek i rozkoszowała się władzą nad nim. On zawsze miał ochotę na seks, a ona uwielbiała jego zapach i jego członka. I ten dreszcz emocji, że ktoś zaraz wejdzie.

Była w ich mieszkaniu tylko raz, przez chwilę i trochę przez przypadek. Mieszkanie było takie, o jakim marzyła. Tylko klatka schodowa była nie najciekawsza, jak to w starej kamienicy. Brudna, z krętymi schodami na górę po przejściach i lekkim zapachem wilgoci.

Kiedyś oglądała podobne mieszkanie, kilka ulic dalej. Siedząc w pustym mieszkaniu przy ul. Jęczmiennej była cholernie podekscytowana i czuła, że może być w nim szczęśliwa, z tym, który otworzył jej drzwi.





Adam był najważniejszym facetem w jej życiu. Nie kochała go, ale nie potrafiła o nim zapomnieć ani od niego uciec. Był dla niej jak czekolada. Dodawał jej kilogramów, ale sprawiał, że chwilami czuła się, tak jak chciała. Szczęśliwa.

Wracał do niej, a ona do niego jak bumerang. Chociaż może nie do końca, bo nigdy nie dzwonili do siebie. Nie umawiali się ani na kawę ani na nocnego drinka. Po prostu kilka razy w życiu wpadali na siebie.

Ewa Gerbatowska

cdn.

piątek, 24 lutego 2012

Samotna i polenta.

Trzeba mieć cierpliwość żeby ugotować polentę, ale warto, bo… Bo można ją zjeść na zimno i na gorąco. Z rusztu lub pieczoną. Polenta może być zapiekanką lub przystawką. A wszystko zależy od nas.

Mescola, którą przywiozłam z Włoch lub ta wysłużona, lekko uszczerbiona, ulubiona, bo po babci musi rytmicznie krążyć po masie bez przerwy. Wolno, równomiernie, ruchem okrężnym. Od czasu do czasu można przez chwilę zaszaleć i zmienić kierunek mieszania. Tak dla równowagi. Dopiero wówczas mąka dobrze połączy się z wodą, a ja mam chwilę, aby drugą rękę skierować w kierunku białego lub czerwonego. Według nastroju.

Na koniec trzeba mieć trochę siły żeby niczego nie schrzanić, gdy polenta jest już gorąca, lepka i ciągnąca. Ale to jeszcze nie wszystko, bo może pojawić się też inny kandydat, który zechce mi pomóc przy mieszaniu.

Po około 40 minutach polenta jest wreszcie taka, jak być powinna. [Kilka razy zdarzyło mi spieszyć i trzeba było ją wyrzucić do kibla.]Trzeba ją wówczas zdjąć z ognia i po męsku – tak jak coraz bardziej lubię, bez zastanowienia, bez zbędnych ceregieli wylać na deskę. Parująca, gorąca masa uwielbia rozkładać się jak ladacznica na drewnianej desce. Chociaż ona czasami też tylko na to czeka. Bezwstydnie rozłożoną polentę można lekko uspokoić przesuwając po niej nóż. Zmoczony wcześniej w wodzie, bo w kuchni, jak w życiu nie posmarujesz, nie pojedziesz. A droga daleka.

Gorącą porcjuje się za pomocną mocno napiętej silnej nitki. A zimną można już kroić nożem.

Dzisiaj można już nie chcieć słuchać Franka Sinatry w kuchni i pieczołowicie pochylać się nad garnkiem i nią oddychać. Można podłączyć elektryczny robocik. Trochę pokiereszować dźwiękami, to, co akurat wydobywa się radioodbiornika i mieć nadzieję, że tak przygotowana będzie smakować tak samo.

Ale czy ciasto tak samo smakuje, jak mieszamy je z wyczuciem drewnianą łyżką i rozszarpujemy je metalowymi prętami?

Efekt bywa czasami całkiem dobry, aczkolwiek „uczucie”, które rodzi się podczas mieszania między gotującym a polentą, zanika.

Podczas automatycznego mieszania nie słychać tego, co w tle. Nie można zanucić z Frankiem:


You play the same love song - it's the tenth time you've heard it


That's the beginning - just one of the clues


(…)


You'll walk the floor - and wear out your shoes


When you feel your heart break - you're learnin' the (those) blues


(Learnin' the blues )


Nie zawsze byłam sama. Kocham tą swoją samotność i nie…

Polenta to danie zwykłe i nie. Skromne i nie. Danie, które można przyrządzić na tysiące sposobów.

Danie, którego sposób przyrządzenia wiele mówi o nas.

czwartek, 9 września 2010

Wieczorne co nieco...

Jest czwartek, 21:24 zatem powinnam Wam wszystkim powiedzieć dobry wieczór, ale być może znowu odejdę od monitora i nie zamieszczę tego tekstu. Tych kilku słów, które cisną mi się na usta i myśli, które kłębią się we mnie gdzieś w środku.

Czasami otwieram kolejny plik i zapisuję, to, o czym myślę, o czym marzę lub to, co mnie po prostu boli. Ale i nie tylko, bo na szczęście coraz więcej rzeczy mnie cieszy i śmieszy. I nie ma w tym żadnej ironii, wiec nie jest chyba ze mną najgorzej.

Gdybym opisywała swoje historie z mężczyznami, to pewnie znalazłby się ktoś chętny żeby nakręcić o tym film. Jaki? - nie ważne ( śmiech). Pewnie byłaby to jakaś mieszanka „Ojca chrzestnego” i przygód Carrie Bradshaw z „Seksu w wielkim Mieście”. Jestem taką mieszanką Ani z Zielonego wzgórza, Magdy M, Carrie Bradshow i Charlotte York .Mam nawet swojego Biga. Niektóre z Was zapewne również. Jest w moim wieku. Chodziliśmy do tej samej klasy w szkole podstawowej. Spotkaliśmy się po latach. Alejandro - tak go nazwijmy jest boski. Mogłabym codziennie przynosić mu śniadanie do łóżka i jak niewolnica w pokłonie delikatnie go budzić mówiąc: dzień dobry mój Panie wstał nowy dzień, cóż mogę dla ciebie dziś zrobić…? Poniosło mnie. Omg….(śmiech). Ale tak jest zawsze, kiedy o nim pomyślę. Takich mężczyzn już dzisiaj prawie nie ma. Pewnie zastanawiacie się, jaki on jest? Już odpowiadam. Przede wszystkim jest niemożliwym dżentelmenem. Od 15 lat uprawia wschodnie sztuki walki- czyt. jest wysportowany. Ale co najważniejsze – jest opanowany, ciepły i inteligentny. Kilka miesięcy temu kogoś poznał. W pierwszej chwili pomyślałam sobie….o kurcze, szkoda…A po chwili – fajnie, że i tacy faceci trafiają się kobietom.

Ale… gdzie ci mężczyźni? – jak śpiewała Danusia Rin. Hmm…

Mam nadzieję, że w końcu trafię na Kogoś… No właśnie… Teraz nawet ciężko mi tego Kogoś opisać. Nie mam szmaragdowozielonego pojęcia, czy w ogóle taki Ktoś istnieje, ale na dnie serca tli się jeszcze ogień. Żar tego, co przede mną.

Jeżdżąc do pracy widuję codziennie w autobusie starszego mężczyznę, który ma oczy, jak…Mario. Ale nie tego, z którym pojechałam do Hanzaparku z ekipą Randki w ciemno. Tego Maria, na którego zaczęłam mówić Srario, żeby mi wreszcie przeszło. I po pół roku przeszło. Chociaż nie mogę o nim zapomnieć, bo był … Ech… nie ważne. Był i tyle.

I znowu się rozpisałam, a chciałam dzisiaj napisać właśnie o pisaniu, bo zastanawiam się czasami, dlaczego to robię? I zapewne nie tylko ja. W ostatnim felietonie Coelho przeczytałam, że kiedy pióro kreśli słowa na papierze, znika nasz strach i pozostaje szczęście. Ale aby to się stało musimy mieć odwagę, by wejrzeć w głąb siebie i ujawnić, to, co piszemy całemu światu. Jeszcze większej odwagi wymaga uświadomienie sobie, że to, co piszemy mogłoby być pewnego dnia przez kogoś przeczytane. Podobno…

A jeśli jest to coś intymnego? Nie martw się- dodaje Paulo, bo już tysiące lat temu Salomon napisał „ „ Cóż to jest, co było? To samo, co się stanie. Nie ma nic nowego pod słońcem”. Tak samo jak kiedyś boimy się i śmiejemy. Tak samo płaczemy i tak samo parskamy ze śmiechu.

Argentyński pisarz i poeta - Jorge Luis Borgis powiedział kiedyś, że istnieją tylko cztery historie do opowiedzenia:

1. historia miłosna o dwojgu ludziach,

2. historia miłosna o trojgu ludziach

3. walka o władzę

4. podróż.

Każda z nas ma do opowiedzenia jakąś historię.

Pisanie jak mawia Coelho – jeden z moich mistrzów to akt odwagi. O miłości dwojga ludzi potrafiłabym już coś napisać. O miłości trojga ludzi widziałam kilka filmów. Walka o władzę przyprawia mnie ostatnio o mdłości.

A jeżeli chodzi o podróż…to leży przede mną „ Nieprzerwana podróż Rafał Ł.” – syna mojego Profesora, który …wie już wszystko. Bóg niestety znowu spał - szepce cicho i ze spokojem Edelmann. Czasami trudno coś zrozumieć. Czasami nigdy czegoś nie zrozumiemy. Tu na ziemi.

Wyznaczyłam sobie pewnie cele w życiu. Pewnie jak każda z Was. Życie każdej z nas jest niezwykłą podróżą.

Trochę się zamyśliłam….Nie będę pisała kolejnego pamiętnika jak B. Johnes. Mamy też Carrie.

A ja jestem Ewą. 33 letnią kobietą, która nie koniecznie życzy Wam szczęścia u boku niesamowitych mężczyzn. Życzy wam niesamowitej podróży u boku fantastycznych ludzi. I kobiet i mężczyzn. Życzy Wam miejsca w sercach szlachetnych i dobrych ludzi. Szerokiej drogi już czas jak śpiew Rynio. Nie każda z nas ma nawigację, dzięki której szybko i najprostszą drogą trafi do celu, ale każda z nas ma mapę…I być może tak jak ja jak trzeba skręcić w prawo, skręca w lewo. Być może tak jaj ja nie dojedzie do celu. Czasami ważniejsza niż cel jest sama droga do niego.

I udało się jakoś dobrnać do końca.

Dobrej nocy

Ewa

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wenecja – królowa Adriatyku. Miasto, które pożera wilgoć, sól i czas. Miasto, które ginie na naszych oczach.


Wenecja kojarzy mi się z rozstaniem. Dlaczego? Bo było to ostatnie miasto na mojej mapie podróży po Włoszech. Wjeżdżając do niej na wodnym zatłoczonym tramwaju oddychałam coraz wolniej i głębiej. Chciałam zatrzymać tą chwilę na dłużej. Zarejestrować i zatrzymać w swojej pamięci jak najwięcej kadrów z codziennego życia tamtejszych mieszkańców.


Zostały mi w pamięci te bajeczne kolorowe kamienice. Żółte z białymi balkonami, wyglądające jak cytrynowe torty wykończone delikatną białą koronką. Pomarańczowe i pudrowo różowe z osłoniętymi tkaninami oknami. Zaułki, zakamarki i tajemnicze tylne uliczki. I nagle wyrastające zza rogu piękne zielone drzewo, jakby chciało powiedzieć: chwileczkę…zatonę, ale jeszcze nie teraz….


Trochę bałam się jechać do Wenecji. Obawiałam się brzydkiego zapachu. No nazwijmy to po imieniu. Bałam się smrodu, jak cholera. Bałam się, że opisywany przez turystów odór odbierze mi radość wędrowania po zakamarkach tego położonego na wyspach niezwykłego miasta.


Podobno w Wenecji należy się zgubić. Ja akurat bardzo się tego bałam. Tamtejsze uliczki przypominają prawdziwy labirynt. Niektóre uliczki są tak wąskie, że z ledwością udało mi się przez nie przejść. Dzięki żółtym tabliczkom rozmieszczonym po całej Wenecji, każdy turysta może szybko i bez żadnego problemu z powrotem znaleźć się na Placu Św. Marka, na którym siadają na turystów chmary gołębi.

W końcu są u siebie. To chyba jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie nie natrafimy na żaden samochód. Są miejsca, gdzie jest bardzo cicho. I tylko w oddali słychać odbijającą się o wapienne i ceglaste mury muzykę. Czasami ktoś cicho poprawi w oknie kotarę i uśmiechnie się do nas ciepło. Pomacha ręką i przestajemy się bać…

Spacerując po jej zaułkach możemy przechodząc przez jeden z tysięcy łukowatych mostków napotkać na dostawcę mleka albo owoców płynącego kanałami swoją starą wiosłową łódką. Albo natrafić na zakochaną parę.

 

Ale ja i tak bałam się, że nie zdążę na czas, tramwaj odpłynie, a ja zostanę na brzegu….

Cdn.

niedziela, 27 czerwca 2010

Toruń jest moim wymarzonym miejscem do życia i pracy twórczej
– mówi laureat stypendium artystycznego Miasta Torunia w roku 2008 Dariusz Przewięźlikowski.

Przy ulicy Sienkiewicza 36/38 stoi mały neogotycki budynek obrośnięty kokornakiem. Miejsce niezwykłe i trochę tajemnicze, w którym tworzy toruński artysta, którego prace znajdują się w muzeach i prywatnych kolekcjach w Polsce, Australii, Kanadzie, Grecji, Szwajcarii, USA, Japonii i kto wie, gdzie jeszcze…. Zresztą nie ważne, bo ważne jest to, że każdy chciałby mieć w swojej prywatnej kolekcji choćby jedno jego dzieło.



Urodził się w Barlinku w 1968 roku. Niezwykle twórczy był już od najmłodszych lat. Chciał zdawać do liceum plastycznego, ale najbliższa szkoła średnia o profilu plastycznym była w Szczecinie , więc rodzice szybko wybili mu to z głowy. Studiował Filozofię. Ukończył studia z zakresu Animacji Kultury, a dyplom z zakresu ceramiki architektonicznej zdobył w 1997 r. Jest członkiem ZPAP PSU oraz Stowarzyszenia Twórczego Artystów Rzeźbiarzy STAR.

Zakochał się w Toruniu, a potem w jednej naszej mieszkance, dzięki której w nim zamieszkał. Na początku miał wiele obaw, bo artystów jest w naszym mieście wielu.

Po spotkaniu z nim wiem jedno – to nie tylko fantastyczny artysta, ale i człowiek.

Przyznał się, co prawda, że potrafi chwilami być cholerykiem, ale tak samo szybko gaśnie w nim złość jak i wybucha.

Jego „ Ptaki ” – kobiece popiersia z wysmukłą formą nie przez każdego zostały dobrze zinterpretowane. Zamiast głowy ładny damski biust opinają gorsety. Lekko perwersyjne rzeźby naigrywają się z pustych głów zaprzątniętych jedynie najdrobniejszymi wręcz szczegółami swojej garderoby - napisała Renata Ochwat w Gazecie Wyborczej.

Czy rzeczywiście Przewięźlikowski chociażby chwilami w ten sposób postrzega kobiety?

Zapytany o to, co jest najważniejsze w kobiecie odpowiada: serce i intelekt. Kobiety są dla niego bardzo ważne w życiu. Są dla niego jak ptaki. Wolne i piękne. Potrafią „ wzbić się wyżej ” ,ale nie wszystkie. Miło jest popatrzeć na piersi, czy też zgrabny tyłeczek- jak sam wyznaje - ale w kobiecie najważniejsze jest to, co ma w środku. W swoim sercu i głowie.

Fenomenem jest dla niego Gaudi. Dlaczego? Bo to był człowiek o niespotykanej wyobraźni, dzięki której stworzył przełomowe projekty. Spacerując po Barcelonie zachwycał się wszystkim, co w tym mieście stworzył. Każdym najdrobniejszym detalem, bo Gaudi w niezwykły sposób potrafił formę rzeźbiarską połączyć z architekturą.

Zapytany o to, jakie trzy miejsca na świcie ocaliłby od zagłady, odpowiada: właśnie Barcelonę, Toruń i miejsce, gdzie są jego przodkowie, bo pamięć jest istotna dla niego. Jeżeli zapomnimy o naszych przodkach, to nas też nie będzie - dodaje.

Gdyby nie był artystą to byłby garncarzem, filozofem albo pedagogiem. Jest bardzo szczęśliwy, że może robić to, co robi.

Zdarza się, że maluje, robi grafikę, ale ceramika, to coś, co pokochał. Dzieli się też swoją wiedzą zapraszając, co sobotę do swojej pracowni wszystkich, którzy czują potrzebę bycia ze sztuką. Spotkam niesamowicie twórcze osoby w trakcie tych spotkań – mówi Przewięźlikowski. Kocha kontakt z ludźmi i nie lubi wyizolować się i zamknąć w pracowni. Jest zadowolony ze wszystkiego, co wychodzi spod jego ręki, ale ceni sobie skromność. Potrafi wysłuchać krytyki i ma świadomość, że człowiek całe życie studiuje i nie może się zamknąć tylko w jednym kierunku. Zdarzają się, co prawda takie momenty, kiedy jedno nieodpowiednie pociągnięcie sprawia, że forma jest już nie do przyjęcia. Ale to zdarza się każdemu artyście.

Najbardziej jest zadowolony z cyklu swoich prac : „Katedry” i Formy Strzeliste. Dla tego Artysty – ceramika - jak napisała prof. Bogumiła Jung – ceglany gotyk, którego architektoniczna struktura bywa nadal tak często obecny i w dzisiejszych miastach, jest silnym źródłem inspiracji, przemawiającej do wyobraźni. Bliska Artyście jest koncepcja transcendencji. Kontakt człowieka z transcendencją bez względu jak byśmy ją nazwali jest niezbędny i to nam daje siłę do tego, abyśmy się rozwijali. Jeżeli dokona się właściwego wyboru, to idzie się prostą ścieżką. To tak jak z odbiciem lustrzanym. Jeżeli rano uśmiechniesz się do tego gościa, który jest w lustrze, to on też uśmiechnie się do ciebie. Banalnie proste, ale i jakże mądre.

Mimo swoich mroków, średniowiecze - jak sam mówi - jest niezwykle kolorową epoką. A Toruń to w końcu „Gotyk na dotyk”, który ukochał.



A jakie ma marzenia? Żeby pracować, żyć i kochać. Jest szczęśliwy w grodzie Kopernika. Tu i teraz to jest jego miejsce i czas.

Przygotowuje się do Wystawy w Galerii Sztuki Współczesnej – Czteroobraz 11.06.2010 odbył się już pierwszy pokaz w Koninie, potem czeka na niego Leszno i będzie pięknie - jak sam mówi artysta.

Na pewno będzie pięknie. Dzięki takim artystom jak Przewięźlikowski w naszym mieście z roku na rok jest coraz piękniej.
Gdyby był kolorem to był by kolorem czerwonym, bo jest energetyczny. I rzeczywiście Darusz Przewięźlikowi taki jest!

Z sentymentem wspomina wystawę w Australii w Darwin, a ja spotkanie z nim…
Ewa Gerbatowska

sobota, 19 czerwca 2010

Florencja- mój pierwszy przystanek. we Włoszech , czyli szybki spacer w mieście Michała Anioła.

                                 Ponte Veccho – najstarszy i najpiękniejszy most we Florencji.


            
Pierwszą przeprawę zbudowano w tym miejscu już w czasach antycznych, a obecną konstrukcję wzniesiono w 1345r. Pod koniec XVI stulecia przekształcono most w rodzaj ekskluzywnej ulicy handlowej.

                                          Biblioteka Centrale Nazionale

11 września 2007 roku o świcie wyruszyłam z Torunia do moich ukochanych Włoch. Na myśl o tej wyprawie zaczynam pytać samą siebie: Ewa, dlaczego nie poleciałaś tam samolotem? Chciałam zaoszczędzić kilkanaście euro na mniej komfortowej podróży, ale to był błąd (śmiech) Mamma mia! Co to była za podróż! Aż mi włosy stoją na plecach. Najpierw pojechałam do Poznania i wsiadłam do pierwszego autobusu, który czekał na mnie na parkingu przy hotelu Polonez. W Opolu miałam ostatnią przesiadkę i poznałam już wszystkich uczestników wesołej wycieczki do naprawdę bajecznych Włoch. Wracałam trzema autokarami, ale nie chcę już tego wspominać, bo powrót był prawdziwą gehenną. Nikomu tego nie życzę. Mieszanka w autokarze była niezwykła. Kolorowa, jak opakowanie czeskich Lentilków. Od samotnych prawniczek znudzonych swoimi mężami, które samotnie wybrały się w podróż, poprzez kilka par nowożeńców po ciekawych świata szczęśliwych rolników w chińskich sandałkach i spodenkach. Zabrzmiało to pewnie trochę prześmiewczo, ale naprawdę byłam pełna uznania dla tych podróżników. Niektórzy z nich nie znali obcych języków i nie stanowiło to dla nich żadnych barier. Byli najbardziej pogodni z całej naszej ekipy. Najgłośniej podczas jazdy śpiewali w autokarze „Ti amo” i nigdy nie narzekali. Tak jak na przykład ja, kiedy podczas kolejnej fascynującej opowieści przewodniczki przysiadłam na rozgrzanym chodniku i spytałam, czy ktoś nie ma przy sobie czegoś przeciwbólowego, bo chyba zaraz położę się i umrę. Najstarsza 70-paro-letnia uczestniczka naszej wycieczki podeszła do mnie, podała magiczną tabletkę z krzyżykiem i spytała: a masz coś do popicia dziecko? Na wpół martwa kiwnęłam głową, oznajmiając, że mam. Połknęłam i modliłam się żeby wreszcie zaczęła działać.

Wysiadając kolejnego dnia po godzinie 10 we Florencji, która byłą pierwszą naszą bazą myślałam, że ktoś połamał mi plecy i nadmuchał brzuch. I dziwię się, że nie wzbiłam się wysoko nad to położone pośród łagodnych wzgórz miasto i nie odleciałam. Polecam wszystkim podróżnym Espumisan mieć przy sobie w bagażu podręcznym, a nie na dnie walizki w bagażniku.

Ale wracając do stolicy Toskanii- Florencji… To, co wszyscy ujrzeliśmy wynagrodziło nam tą tragiczną podróż. Dojeżdżając do centrum zaczęliśmy ściągać bluzy i swetry, bo słońce grzało coraz mocniej. Wcale się nie dziwię, że Frances Mayes, autorka bestselleru „Pod słońcem Toskanii” zakochała się w tym regionie Włoch.. Toskania jest niebywale malownicza.

Większość z nas niedospana i niebywale zmęczona miała oczy szeroko otwarte. Jedni budzili drugich, delikatnie szturchając swoich sąsiadów, bo nad ranem wjeżdżaliśmy do krainy gajów oliwnych, potarganych pinii i słońca. Nie zapomnę naszego pierwszego postoju w krainie delikatnego wina, najlepszej oliwy z oliwek i wypiekanego chleba pane siocco- bez dodatku soli.

Chleb towarzyszy Toskańczykom przez cały dzień. Rano maczany w kawie z mlekiem, a przed obiadem zaostrza apetyt jako bruschetta lub wdzięcznie udekorowana grzanka crostino. Tutejszy chleb jest też składnikiem tradycyjnej zupy rybnej zwanej cacciucco. Podawany jest również po obiedzie z serami i delikatnym winem, ale mnie najbardziej smakował z suszonymi figami, orzechami i świeżymi winogronami. Włosi lubią też posmarować Filonie- klasyczny nie solony toskański chleb masłem i posypać go cukrem.

Nie pamiętam, na jakiej stacji się zatrzymaliśmy na poranną kawę, ale pamiętam wzrok tamtejszych mężczyzn. Wszystkie kobiety poczuły się jak nowo narodzone. Było bosko (śmiech)! To była nasza pierwsza prawdziwa włoska kawka zagryziona słodką bułeczką. Smakowała bajecznie.

Po 40 minutowym śniadaniu nasza przewodniczka wycieczki Pani Ola zapędziła nas do autokaru i nauczyła kilka podstawowych zwrotów gdyby ktoś z nas się zgubił i podała do siebie numer telefonu. I przekonałam się, jakie to było ważne w Rimini, kilka dni później, gdy zatrzasnęły się drzwi toalety. Najpierw szarpałam z uśmiechem drzwi, potem coraz bardziej nerwowo, aż wreszcie zaczęłam się drzeć na cały głos Signiora! Do odjazdu autokaru było 10 minut, a ja byłam uwięziona na zapleczu jednego z włoskich barów i klęłam na siebie, że musiałam pysznego pączka popić kolejną kawą i wylądować właśnie tutaj. Cała wycieczka rżała ze śmiechu jak dzikie konie, gdy wpadłam do autobusu ostatnia zziajana i blada. A mogłam kupić jednak ten stołek, a nie pochłaniać jak gąbka kolejny pączek.

Florencja była pierwszym naszym przystankiem, ostatnim Wenecja.

Wysiadamy z autokaru i kroczymy brzegiem zielonej rzeki Arno w kierunku Santa Croce. Po prawej stronie mijamy ogromny koloru delikatnej kawy gmach Biblioteka Nationale Centrale, przy którym stoją w przedziwny sposób zaparkowane stare samochody i skutery. Jesteśmy na miejscu. Stoimy na przestronnym placu. Po lewej stronie białego kościoła Santa Croce zdobionego jakby delikatną koronką stoi pomnik Dantego Alighieri.

Mamy 10 minut na złapanie oddech lub zrobienie kilku pierwszych zdjęć. Czekamy na przewodnika. Zjawia się wesoły Włoch, który doskonale zna nasz język, bo jego mama jest Polką. Idziemy w rządku, jak gąski za pomnikiem Dantego i wchodzimy do Complesso Monumentalne di Santa Croce. Miejsca, gdzie spoczywają prochy Michała Anioła, Dantego…

Zwiedzanie zakłóca nam unoszący się w powietrzu pył i hałas, bo od kilkunastu tygodni trwają tu prace renowacyjne. Wychodzimy żwawym krokiem i podążamy Via Aquillara w kierunku miejsca, gdzie wychowywał się wraz ze swoimi braćmi mały Michał Anioł. Jesteśmy. Na fasadzie kamienicy od strony Via Bentaccordi na kamiennej tablicy widnieje napis: w tym domu spędził młodzieńcze lata Michał Anioł. To z tego domu wychodził i szedł ze swoim przyjacielem Francesco każdego dnia szczupły młodzieniec o bursztynowych oczach, który stworzył dzieła, które chciałby mieć w swoim domu zapewne każdy z nas. Ale dość tego sentymentalizmu, bo czas ucieka- pogania nas Ola. W końcu musicie zobaczyć jeszcze symbol tego miasta i przedmiot największej dumy florentyńczyków-dodaje zerkając, czy ma nas wszystkich w zasięgu swojego wzroku. Matko, co tam się działo tego dnia. Mnóstwo mijających się wycieczek ze wszystkich stron świata. Z jednej strony przeplatamy się między twarzami roześmianych Hiszpanów, z drugiej ocieramy o malutkich i kłaniających się serdecznie Chińczyków. Niektórzy dowódcy grup-przewodnicy mieli uniesione w górze flagi, aby nikt się nie zgubił. A o to było nie trudno. Każdy z nas jednym uchem słuchał opowieści przewodnika, a drugim pochłaniał odgłosy miasta. Zresztą nasza percepcja po takiej podróży, co tu dużo mówić była nie najlepsza.


Ulice we Florencji są dość wąskie, nie licząc kilku naprawdę przestronnych placów. Budynki wysokie, wręcz monumentalne. I nawet spacerując w największy upał po tutejszych uliczkach jest przyjemnie chłodno. Nie wiem już, jakimi ulicami szliśmy, ale po kilku minutach dotarliśmy do wspomnianego przez Olę miejsca. I oto przed nami stoi gigantycznych rozmiarów bazylika- Katedra Sana Maria del Fiore ( katedra Matki Boskiej Kwietnej), która jest doskonale widoczna z wielu miejsc centro, stanowiąc najbardziej charakterystyczny element w panoramie miasta.

Jest rzeczywiście ogromna, ale i piękna. Ale ja nie mogę doczekać się, kiedy dojdziemy wreszcie na Plazza Della Signiora, bo to właśnie tam stoi 517 centymetrowa kopia jednej z najsłynniejszych rzeźb świata- Dawid Michała Anioła. Zatem w drogę. Kolejny zakręt i widzimy, jak ten antyczny heros stoi w pełnej krasie w słońcu.

 Oryginał stoi w Galleria dell’Academia, ale nie mamy niestety już na to czasu. Wracamy w okolice mostu Ponte Vecchio, bo mamy tam wreszcie chwilkę czasu dla siebie. Chwilkę na to żeby usiać na fasadzie mostu nad zielnymi wodami Arno, posmakować tutejszego pieczywa i zatrzymać obraz tego miasta na długo w pamięci. Spacerowaliśmy po nim kilka godzin, ale każdy z nas widział, że warto to miasto odwiedzić jeszcze raz. Warto przejść się brukowanymi uliczkami, po których chadzał sam Michał Anioł jeszcze raz. I warto nawet jeszcze raz zapłacić w mieście 30 euro za 3 małe gałki lodów. Warto!


A teraz czas położyć się spać w hotelowym pokoju w Fiuggi. Mieście, po którym spaceruje mnóstwo starszych ludzi, bo Fiuggi przypomina mi nasz Ciechocinek.. Zmęczona zapadam się w pościeli ogromnego drewnianego łoża, ale nie zasnę tak szybko, bo do pokoju puka przystojny Maksi Kask.. Otwieram drzwi, a uroczy Włoch pyta, czy nie jest mi zimno. Uśmiecham się uroczo, biorę od niego drugą kołdrę. Potomek rzymskich bogów nie odpuszcza i pyta, czy mam ochotę dziś potańczyć. A ja ochotę to mam dzisiaj i na wiele, ale decyduję się na ciepły buziak w opaloną i gładką jak jedwab twarz Francesco, gorącą kąpiel i spokojny sen, bo jutro czeka na mnie Rzym…

Buona notte

Santa Maria del Fiore.