sobota, 19 czerwca 2010

Florencja- mój pierwszy przystanek. we Włoszech , czyli szybki spacer w mieście Michała Anioła.

                                 Ponte Veccho – najstarszy i najpiękniejszy most we Florencji.


            
Pierwszą przeprawę zbudowano w tym miejscu już w czasach antycznych, a obecną konstrukcję wzniesiono w 1345r. Pod koniec XVI stulecia przekształcono most w rodzaj ekskluzywnej ulicy handlowej.

                                          Biblioteka Centrale Nazionale

11 września 2007 roku o świcie wyruszyłam z Torunia do moich ukochanych Włoch. Na myśl o tej wyprawie zaczynam pytać samą siebie: Ewa, dlaczego nie poleciałaś tam samolotem? Chciałam zaoszczędzić kilkanaście euro na mniej komfortowej podróży, ale to był błąd (śmiech) Mamma mia! Co to była za podróż! Aż mi włosy stoją na plecach. Najpierw pojechałam do Poznania i wsiadłam do pierwszego autobusu, który czekał na mnie na parkingu przy hotelu Polonez. W Opolu miałam ostatnią przesiadkę i poznałam już wszystkich uczestników wesołej wycieczki do naprawdę bajecznych Włoch. Wracałam trzema autokarami, ale nie chcę już tego wspominać, bo powrót był prawdziwą gehenną. Nikomu tego nie życzę. Mieszanka w autokarze była niezwykła. Kolorowa, jak opakowanie czeskich Lentilków. Od samotnych prawniczek znudzonych swoimi mężami, które samotnie wybrały się w podróż, poprzez kilka par nowożeńców po ciekawych świata szczęśliwych rolników w chińskich sandałkach i spodenkach. Zabrzmiało to pewnie trochę prześmiewczo, ale naprawdę byłam pełna uznania dla tych podróżników. Niektórzy z nich nie znali obcych języków i nie stanowiło to dla nich żadnych barier. Byli najbardziej pogodni z całej naszej ekipy. Najgłośniej podczas jazdy śpiewali w autokarze „Ti amo” i nigdy nie narzekali. Tak jak na przykład ja, kiedy podczas kolejnej fascynującej opowieści przewodniczki przysiadłam na rozgrzanym chodniku i spytałam, czy ktoś nie ma przy sobie czegoś przeciwbólowego, bo chyba zaraz położę się i umrę. Najstarsza 70-paro-letnia uczestniczka naszej wycieczki podeszła do mnie, podała magiczną tabletkę z krzyżykiem i spytała: a masz coś do popicia dziecko? Na wpół martwa kiwnęłam głową, oznajmiając, że mam. Połknęłam i modliłam się żeby wreszcie zaczęła działać.

Wysiadając kolejnego dnia po godzinie 10 we Florencji, która byłą pierwszą naszą bazą myślałam, że ktoś połamał mi plecy i nadmuchał brzuch. I dziwię się, że nie wzbiłam się wysoko nad to położone pośród łagodnych wzgórz miasto i nie odleciałam. Polecam wszystkim podróżnym Espumisan mieć przy sobie w bagażu podręcznym, a nie na dnie walizki w bagażniku.

Ale wracając do stolicy Toskanii- Florencji… To, co wszyscy ujrzeliśmy wynagrodziło nam tą tragiczną podróż. Dojeżdżając do centrum zaczęliśmy ściągać bluzy i swetry, bo słońce grzało coraz mocniej. Wcale się nie dziwię, że Frances Mayes, autorka bestselleru „Pod słońcem Toskanii” zakochała się w tym regionie Włoch.. Toskania jest niebywale malownicza.

Większość z nas niedospana i niebywale zmęczona miała oczy szeroko otwarte. Jedni budzili drugich, delikatnie szturchając swoich sąsiadów, bo nad ranem wjeżdżaliśmy do krainy gajów oliwnych, potarganych pinii i słońca. Nie zapomnę naszego pierwszego postoju w krainie delikatnego wina, najlepszej oliwy z oliwek i wypiekanego chleba pane siocco- bez dodatku soli.

Chleb towarzyszy Toskańczykom przez cały dzień. Rano maczany w kawie z mlekiem, a przed obiadem zaostrza apetyt jako bruschetta lub wdzięcznie udekorowana grzanka crostino. Tutejszy chleb jest też składnikiem tradycyjnej zupy rybnej zwanej cacciucco. Podawany jest również po obiedzie z serami i delikatnym winem, ale mnie najbardziej smakował z suszonymi figami, orzechami i świeżymi winogronami. Włosi lubią też posmarować Filonie- klasyczny nie solony toskański chleb masłem i posypać go cukrem.

Nie pamiętam, na jakiej stacji się zatrzymaliśmy na poranną kawę, ale pamiętam wzrok tamtejszych mężczyzn. Wszystkie kobiety poczuły się jak nowo narodzone. Było bosko (śmiech)! To była nasza pierwsza prawdziwa włoska kawka zagryziona słodką bułeczką. Smakowała bajecznie.

Po 40 minutowym śniadaniu nasza przewodniczka wycieczki Pani Ola zapędziła nas do autokaru i nauczyła kilka podstawowych zwrotów gdyby ktoś z nas się zgubił i podała do siebie numer telefonu. I przekonałam się, jakie to było ważne w Rimini, kilka dni później, gdy zatrzasnęły się drzwi toalety. Najpierw szarpałam z uśmiechem drzwi, potem coraz bardziej nerwowo, aż wreszcie zaczęłam się drzeć na cały głos Signiora! Do odjazdu autokaru było 10 minut, a ja byłam uwięziona na zapleczu jednego z włoskich barów i klęłam na siebie, że musiałam pysznego pączka popić kolejną kawą i wylądować właśnie tutaj. Cała wycieczka rżała ze śmiechu jak dzikie konie, gdy wpadłam do autobusu ostatnia zziajana i blada. A mogłam kupić jednak ten stołek, a nie pochłaniać jak gąbka kolejny pączek.

Florencja była pierwszym naszym przystankiem, ostatnim Wenecja.

Wysiadamy z autokaru i kroczymy brzegiem zielonej rzeki Arno w kierunku Santa Croce. Po prawej stronie mijamy ogromny koloru delikatnej kawy gmach Biblioteka Nationale Centrale, przy którym stoją w przedziwny sposób zaparkowane stare samochody i skutery. Jesteśmy na miejscu. Stoimy na przestronnym placu. Po lewej stronie białego kościoła Santa Croce zdobionego jakby delikatną koronką stoi pomnik Dantego Alighieri.

Mamy 10 minut na złapanie oddech lub zrobienie kilku pierwszych zdjęć. Czekamy na przewodnika. Zjawia się wesoły Włoch, który doskonale zna nasz język, bo jego mama jest Polką. Idziemy w rządku, jak gąski za pomnikiem Dantego i wchodzimy do Complesso Monumentalne di Santa Croce. Miejsca, gdzie spoczywają prochy Michała Anioła, Dantego…

Zwiedzanie zakłóca nam unoszący się w powietrzu pył i hałas, bo od kilkunastu tygodni trwają tu prace renowacyjne. Wychodzimy żwawym krokiem i podążamy Via Aquillara w kierunku miejsca, gdzie wychowywał się wraz ze swoimi braćmi mały Michał Anioł. Jesteśmy. Na fasadzie kamienicy od strony Via Bentaccordi na kamiennej tablicy widnieje napis: w tym domu spędził młodzieńcze lata Michał Anioł. To z tego domu wychodził i szedł ze swoim przyjacielem Francesco każdego dnia szczupły młodzieniec o bursztynowych oczach, który stworzył dzieła, które chciałby mieć w swoim domu zapewne każdy z nas. Ale dość tego sentymentalizmu, bo czas ucieka- pogania nas Ola. W końcu musicie zobaczyć jeszcze symbol tego miasta i przedmiot największej dumy florentyńczyków-dodaje zerkając, czy ma nas wszystkich w zasięgu swojego wzroku. Matko, co tam się działo tego dnia. Mnóstwo mijających się wycieczek ze wszystkich stron świata. Z jednej strony przeplatamy się między twarzami roześmianych Hiszpanów, z drugiej ocieramy o malutkich i kłaniających się serdecznie Chińczyków. Niektórzy dowódcy grup-przewodnicy mieli uniesione w górze flagi, aby nikt się nie zgubił. A o to było nie trudno. Każdy z nas jednym uchem słuchał opowieści przewodnika, a drugim pochłaniał odgłosy miasta. Zresztą nasza percepcja po takiej podróży, co tu dużo mówić była nie najlepsza.


Ulice we Florencji są dość wąskie, nie licząc kilku naprawdę przestronnych placów. Budynki wysokie, wręcz monumentalne. I nawet spacerując w największy upał po tutejszych uliczkach jest przyjemnie chłodno. Nie wiem już, jakimi ulicami szliśmy, ale po kilku minutach dotarliśmy do wspomnianego przez Olę miejsca. I oto przed nami stoi gigantycznych rozmiarów bazylika- Katedra Sana Maria del Fiore ( katedra Matki Boskiej Kwietnej), która jest doskonale widoczna z wielu miejsc centro, stanowiąc najbardziej charakterystyczny element w panoramie miasta.

Jest rzeczywiście ogromna, ale i piękna. Ale ja nie mogę doczekać się, kiedy dojdziemy wreszcie na Plazza Della Signiora, bo to właśnie tam stoi 517 centymetrowa kopia jednej z najsłynniejszych rzeźb świata- Dawid Michała Anioła. Zatem w drogę. Kolejny zakręt i widzimy, jak ten antyczny heros stoi w pełnej krasie w słońcu.

 Oryginał stoi w Galleria dell’Academia, ale nie mamy niestety już na to czasu. Wracamy w okolice mostu Ponte Vecchio, bo mamy tam wreszcie chwilkę czasu dla siebie. Chwilkę na to żeby usiać na fasadzie mostu nad zielnymi wodami Arno, posmakować tutejszego pieczywa i zatrzymać obraz tego miasta na długo w pamięci. Spacerowaliśmy po nim kilka godzin, ale każdy z nas widział, że warto to miasto odwiedzić jeszcze raz. Warto przejść się brukowanymi uliczkami, po których chadzał sam Michał Anioł jeszcze raz. I warto nawet jeszcze raz zapłacić w mieście 30 euro za 3 małe gałki lodów. Warto!


A teraz czas położyć się spać w hotelowym pokoju w Fiuggi. Mieście, po którym spaceruje mnóstwo starszych ludzi, bo Fiuggi przypomina mi nasz Ciechocinek.. Zmęczona zapadam się w pościeli ogromnego drewnianego łoża, ale nie zasnę tak szybko, bo do pokoju puka przystojny Maksi Kask.. Otwieram drzwi, a uroczy Włoch pyta, czy nie jest mi zimno. Uśmiecham się uroczo, biorę od niego drugą kołdrę. Potomek rzymskich bogów nie odpuszcza i pyta, czy mam ochotę dziś potańczyć. A ja ochotę to mam dzisiaj i na wiele, ale decyduję się na ciepły buziak w opaloną i gładką jak jedwab twarz Francesco, gorącą kąpiel i spokojny sen, bo jutro czeka na mnie Rzym…

Buona notte

Santa Maria del Fiore.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz