piątek, 20 listopada 2009

Kawałek mojej powieści....

"Zapach lawendy"


Dla mojego dziadka Edmunda...

Rozdział I


Rzym, Via Condotti 86 –Caffe Greco. Trzynasty września 2007 roku.

Marchello siedział jak każdego ranka z filiżanką kawy z małym okrągłym ciasteczkiem o smaku amaretto, które zjadał zawsze na koniec. Widywałam go przy tym samym stoliku prawie każdego ranka. No prawie codziennie, bo bywały dni, kiedy siedziałam i pisałam do rana. Kładłam się nad ranem, kiedy oczy mnie już bolały, kończyły się papierosy w paczce i słychać było poranne jazgoty służby kuchennej od strony hotelowego podwórka. Ociężale wstawałam, zbierałam pogniecione kartki porozrzucane po całym pokoju i zerkałam na Pizza di Spagna. Kochałam ten widok i ten spokój. Kochałam patrzeć jak o poranku z akwamaryny woda w fontannie della Baraccia zmienia się powoli w kolor cyjanu. Połyskuje i jak najszlachetniejszy kamień odbija światło. Czasami po długim prysznicu zbiegałam po schodach na dół, brałam kawę na wynos w przydrożnej tabacerii kupowałam gazetę i siadałam na kamieniu i wpatrywałam się w ten bajeczny kolor cyjanu.

*** ****
Jego twarz nagle zaczęła drżeć. Rozdygotane ręce nie były w stanie odstawić filiżanki na mały kwadratowy talerzyk i odstawiając ją niecelnie zwrócił na siebie uwagę. Po jego twarzy spłynęła łza. Zaniepokojony i zmieszany, bo słyszał szepty kawoszy siedzących obok, zerwał się nagle i chciał wrócić. Drewniana laska z marmurową przetartą gałką, którą oparł po prawej stronie stolika przewróciła się, kiedy nerwowo jej szukał. Podbiegłam do niego. Podniosłam laskę i podałam ją. Marmurowy uchwyt włożyłam w jego dłonie i objęłam je swoimi. Dłonie miał opalone i zadbane. Skórę cieniutką jak kalka. Ale jak mnie uścisnął…Mocno uścisnął. Miałam przed oczami obraz silnego czterdziesto-parolatka. Tak na oko Marcello miał siedemdziesiąt lat. Twarz trochę zgaszoną z silnie zaznaczonymi rysami. Włosy białe, świeżo ostrzyżone i pięknie zaczesane z brylantyną do tyłu. Podziękował i wstał.

- Może potowarzyszę panu w drodze do domu?- zapytałam, bo trudno mi było patrząc na jego twarz odwrócić się i odejść.. Zawahał się, ale kiwnął głową potwierdzająco jakby dla świętego spokoju. Złapałam go mocno i zdecydowanie pod rękę i poszliśmy. Oddalając się od kawiarni coraz ciszej słyszeliśmy słowa i dźwięki piosenki Mou Dieu, które tak go poruszyły.

-Nie lubi pan Edith Piaf?

Milczał…Westchnął tak mocno jakby było to jego ostatnie tchnienie. Poruszył wargami i wręcz zacharczał. Uścisnęłam jego ramię mocniej.

- Piękne jest dzisiaj prawdaż? Tyle w nim smaku życia. Tylko tutaj tak smakuje i pachnie dojrzałymi melonami. Nie przerywając dalej trzebiotałam jak najęta.

-Zresztą ja to w ogóle najbardziej kocham na świecie ten plac. Wie pan, kiedyś jak byłam mała, to nawet marzył mi się mój własny pokaz mody na tych schodach. Uśmiechnęłam się zerkając na jego twarz i na chwilę przystanęłam. Szliśmy tak do końca. Ja nadawałam, a on był zmuszony mnie słuchać. Szliśmy tak chyba 10 minut, bo Marcello mieszkał dwie ulice dalej od Via Condotti. W pewnej chwili zatrzymał się, przerwał mi i powiedział:

-to tutaj. Uwolniłam go od siebie.

-Grazie - odwrócił się i spokojnie odszedł. Na chwilę tylko przystanął. Odwrócił się do mnie i spytał tylko jak mam na imię. –Ewa -krzyknęłam.

Powtórzył moje imię badawczo.

– Ewa… I zniknął w drzwiach.

Nazajutrz spotkaliśmy się ponownie. Wyglądał już lepiej. Nie zdążyłam dobrze usiąść, jak, podszedł do mnie kelner i zaprosił mnie do stolika Marcello.

Nie zastanawiałam się długo, tylko zebrałam kartki i przysiadłam się do niego

- Chciałbym panią przeprosić za moje zachowanie- powiedział bardzo łagodnie.

–Nie ma za co-zbagatelizowałam i błyskawicznie odpowiedziałam, bo nie chciałam chyba powracać do tamtej sytuacji. Bałam się, że powróci ten nastrój. Nie chciałam go widzieć w takim stanie ponownie. Poza tym byłam jakaś rozkojarzona, roztrzepana i lekko zdenerwowana, bo zanim przysiadłam się do ojca Lorezno zadzwoniła moja szefowa z redakcji i krzyczała jak oszalała, że nie o takie felietony jej chodziło. Kurcze, a przygotowałam ich już na kolejne 3 miesiące i cieszyłam się, że mogę zająć się swoją powoli powstającą książką. Kartka po kartce od kilku miesięcy. Noc po nocy coś dokładałam. Czasami przed zaśnięciem nie mając już siły zapalałam małą lampkę, która dawała słabe, ale złotawo-żółte światło. Wyciągałam kartkę i brałam pierwszy lepszy mazak do ręki i gryzdałam. Właśnie gryzdałam, bo rano chcąc to przepisać klęłam jak szewc nie mogąc się doczytać nawet dwóch zdań. Pismo miałam bardzo ładne i czytelne, ale pisząc w nocy na łóżku na kartce wsuniętej między poduszką a kołdrą wszystko wydawało mi się jasne, a rano zapiski przypominały mi ślady agresywnego kruka, który pazurami umoczonymi w czarnym atramencie zaznacza swoje ślady. Ale bywały też dni, nawet w tym ukochanym przeze mnie mieście, mieście, które mnie właśnie zainspirowało mdłe. Chodziłam po Rzymie jak otępiała. Jak trup. Jak zjawa. No może nie do końca otępiała, bo w tym mieście nie można wyłączyć wszystkich zmysłów naraz. Jak nie czujesz, to widzisz, a jak nie widzisz to…czujesz. Czujesz zapiekane w piecach grzanki z czosnkiem i pomidorami. Czujesz te piękne i dobiegające co kawałek z każdego rogu aromaty. Słyszysz te małe tutejsze dzieciaczki rozbiegane od rana między restauracyjnymi stolikami. Zresztą w ogóle każdy bez wyjątku rzymianin spoglądający na poranne niebo czuje się wręcz uprzywilejowany. W Rzymie niebo jest wyjątkowe każdego dnia. Jakby nad nim była brama do niebios. Chyba nawet nie potrafię dokładnie opisać tego uczucia. Bo ogarnęło mnie w nim uczucie piękniejsze niż miłość. Jakaś wszechogarniająca wolność, na ciele czułam ciepły pocałunek słońca, które jak najwierniejszy sługa pracuje z zadowoleniem i oddaniem godzinami, a grafik ma zamalowany nadgodzinami. I ta serdeczność. Ta otwartość…Taka bijąca wprost z najszczerszego serca. Mogłabym tu zamieszkać bez chwili zawahania. Nawet bez najmniejszej szczypty wątpliwości. Bo tu mam wszystko. Wszystko…Więc, może to i dobrze, że mnie nie stać na stałe zamieszkanie w nim, bo nie szukałbym już chyba niczego w życiu. A powinnam… Chyba każdy powinien.

Tego dnia, który rozpoczął się dla mnie delikatnie mówiąc nie najciekawiej zdarzyło się coś intymnego. Intymnego dla mnie i siwego już Marcello san Oninio. Marcello po wspólnie wypitej kawie zaprosił mnie do siebie na osobiście przygotowaną lodowatą i podaną z pogniecionym brązowym cukrem pyszną lemoniadę. Wchodząc do jego mieszkania, co prawda w pięknej i bogatej dzielnicy, byłam …zszokowana. Mieszkanie miał przestronne. Stare dębowe meble obszyte były butelkowo-zielonym materiałem tapicerskim z jedwabnej mory i niezwykle smacznie przełamane nowoczesnym sprzętem. Weszłam i miałam ochotę na głos powiedzieć: Marcello masz nawet taką lodówkę, o jakiej ja marzę. Z wbudowaną kostkarką do napojów!

Po wejściu do mieszkania Marcello odłożył laskę i poruszał się po mieszkaniu tak jakby naprawdę widział. Pewnie i spokojnie. Na srebrnym kuchennym blacie stał na całej rozciągłości chyba możliwe dostępny dzisiaj sprzęt. Sokowirówka, ogromny, jak kombajn -ekspres do kawy, trzy tostery… Ech….czego on w niej nie miał. Pomimo starego budownictwa kuchnię miał połączoną z salonem. Usadziwszy mnie, więc na kanapie mogliśmy nadal kontynuować rozmowę i być w zasięgu swojego wzroku. Marcello stał tyłem do mnie i trzymając szklankę pod strzelającą i hałasującą niezwykle kostkarką zdjął okulary i odłożył je na środkową półkę szafki. Odwrócił się. Poprawił włosy i wtedy pierwszy raz zobaczyłam jego oczy. Nie były …ani zamglone. Rany!- wyglądał naprawdę jakby był zdrowy. Jakby …widział. Źrenice miał orzechowe. Brwi ciemne i silnie zaznaczone

- Chodź przejdziemy na taras. Wiem, że uwielbiasz mój plac- powiedział lekko uśmiechając się do mnie. Ale mówiąc „mój” zabrzmiało, to władczo. Przechodząc na taras zatrzymałam wzrok na ogromnym skórzanym fotelu, który nie pasował do reszty. Był piękny. Duży… Kurcze ogromny, bo ja zmieściłabym się w nim dziesięć razy. Był piękny. Jak nie okrzesany czarny rumak biegnący w oddali. Nad kredensem wisiały jakieś dwa obrazy. Na ostatniej półce oparte były jakiejś dyplomy lub certyfikaty. Nie wiem dokładnie, bo raz na nie zerknęłam, a moja znajomość języka nie byłą jeszcze na tyle dobra żebym w mgnieniu oka mogła je przetłumaczyć. Ale moją uwagę przykuło jedno stojące na półce zdjęcie. To był w sile wieku Marcello. Siedział właśnie na tym czarnym skórzanym fotelu i czytał gazetę. Włosy miał jeszcze ciemne i lekko kręcone. Koszulę tak jak dzisiaj lekko rozpiętą, ale buty długie, sznurowane. Siedział zaczytany. Poważny na twarzy, ale wyglądał łobuzersko, bo nogi miał nonszalancko zadarte. Jak nastolatek. Zdziwiłam się, bo chociaż był dość przystojnym sędziwym panem, ale matko- powiedziałam do siebie w myślach, ale amant. Pierwsza klasa! I miał wypisaną na twarzy jakąś szlachetność. Nie wyglądał mi na skurczy byka. Raczej na twardego, ale uprzejmego przystojniaka.

Usiedliśmy na tarasie naprzeciwko siebie. W rogu balkonu przy ścianie było legowisko dla kota. Z mosiężnym pięknym obramowaniem wykonanym przez tutejszego kowala i ogromną poduchą z dużą wklęsłą dziurą. Była taka duża, że pomyślałam sobie, że śpi tam mały hipopotam.

- Masz kota Marcello ?- spytałam. Marcello wyciągając papierosy z kieszeni, kwęknął i powiedział:

- hmm, a no mamy teraz siebie nawzajem. Kiedyś pomiaukiwał chłodnym już wieczorem przed drzwiami. Wpuściłem go i został

-powiedział z uśmiechem wypuszczając dym ze słowami.

Nie zapomnę też jednego odczucia po wejściu do mieszkania Marcello. Pomimo lekkiego nieładu, bo szklanki stały w nieodpowiednich miejscach, na krzesłach były poprzewieszane swetry i krawaty, chociaż nigdy nie widziałam jego pod krawatem. W mieszkaniu było czysto. Wszystko było wręcz wypolerowane. Krawat zakładał tylko idąc do katedry na modlitwy wieczorne. Zdziwił mnie ten zaskakujący ład i nieład zarazem. Ten ład miał na imię Marina. Marina była oddaną, wieloletnią pomocą domową. Sprzątała w całej kamienicy i tak kiedyś i do niego trafiła. Marina była dość specyficzna. Raczej nie rozmawiała, nie siadała nawet po skończonej pracy na balkonie z Marcello i z nim nie gawędziła. Marina jak żołnierz. Miała zadanie do wykonania. Sprzątała szybko, ale rzetelnie i wychodziła. W czasie świąt dzwoniła tylko z grzeczności i zapewne dobroci serca i sprawdzając, czy niczego nie potrzebuje.

Na pogrzebie Marcello pierwszy raz widziałam, jak zrzuciła zimny i metalowy pancerz. Podeszła do mnie w grafitowo-czarnej chustce i ocierając łzy przytuliła, ale żołniersko przytuliła. Marina była niską kobietą. Niską, pulchniutką, ale silna z niej kluseczka była. Jej mąż zmarł szybko. Zostawił ją z czterema synami. Musiała, więc szybko wytrzeć łzy, otrzepać się, wstać i sama o wszystko zadbać. Zadbać o tych pięknych chłopaków. Anzelmo-pierworodny był najprzystojniejszy, ale chorowity. O dwa lata młodszy Tiziano energiczny, o rok od niego straszy Federico pogodny, a ostatni Nino wyglądał jak mały właściciel Cafe Greco Antonio. Antonio miał nawet słabość do Nino i czasami wieczorami okoliczne „klępy” snuły różne domysły, czy aby Nino to nie syn Antonio, bo przez jakiś czas przed jego urodzeniem Marina sprzątała też w kawiarni Antonia De Polinari. A Antonio kochał swoją żonę, syna i córkę, ale do Nino miał ogromny sentyment, bo Nino potrafił sobie zjednać chyba każdego. Miał niezwykły uśmiech. Łobuzerski, ale słodki.


**Lorenzo**

Uchyliłam dwu i pół metrowe skrzypiące drewniane drzwi i uderzył mnie zapach prowansalskiej lawendy i pudrowej róży rozszarpywanej esencją męskiej Dolce & Gabbana. Na starych stylowych meblach porozstawiane były różnorakiej wielkości szklane i kryształowe karafki z różowymi i liliowymi olejkami. Na komodzie stały grube o kwadratowych załamaniach szklanki po niedokończonej brandy. Nad komodą wisiał portret przepięknej kobiety o orzechowych oczach, urodziwych piersiach i przesyconych malinami ustach. Kobieta miała upięte delikatnie włosy. Delikatnie, ale bardzo elegancko i szykownie. To była Michelle. Matka Lorenza.

Wchodząc do mieszkania Marcello ujrzałam wysokiego mężczyznę zapijającego ból resztką porto. Szkło trzymał nonszalancko i tak mocno, że miałam wrażenie, ze zaraz nim rzuci o ścianę albo skruszy napiętymi dłońmi jak cienki lód. Lorenzo był wysokim brunetem o równie szlachetnych rysach jak jego ojciec. Koszulę miał lekko rozpiętą, ale wykrochmaloną po babcinemu. Siedział bez krzty życia. Jedynie w promieniach popołudniowego słońca przeciskającego się przez stare i podrapane okiennice na jego dłoni połyskiwała tarcza jego drogiego zegarka.

-Buon Giono. Lorenzo?

-Si… Lorenzo- odpowiedział nie odrywając oczu od jasnożółtego papieru z ostatnimi słowami ojca. Nawet nie spytał, kim jestem. Spokojnie usiadłam na krześle przy stole naprzeciw niego. Dotknęłam ręcznie wyszydełkowanej, lekko zabrudzonej po butelce z winem serwety i wyjęłam z mokrego płaszcza pudełko. Położyłam je na stole i przesuwając wolno i tempo po serwecie w kierunku mężczyzny.

-To chyba powinno należeć do Pana. Lorenzo przez chwilę oderwał wzrok od listu i spojrzał na pudełko, a potem na mnie. Otworzył z łaską, spojrzał i odstawił. Wstał. Podszedł do okna. Lekko uchylił okiennice i zapalił papierosa. Spojrzał przez półotwarte okiennice przed siebie.

-Więc, kim pani jest Signiora? Jedną z jego kochanek, służącą…?Powiedział to z taką pogardą w głosie, że pomimo zalewającego mnie smutku po stracie Marcello coś zagotowało się we mnie. Biła z niego wyłącznie złość, a pokój był przesiąknięty jego goryczą. Nie! Powiedziałam szybko i stanowczo. -Jestem ostatnim przyjacielem w jego życiu. -Ach tak! Pięknie! Stary dziadyga zawadiaka. Po prostu cały mój ojciec. Zapukał Enzo.
*******

A ja?...Nigdy nie wyszłam za mąż. I wtedy zapukał Lorenzo. W zmęczonych dłoniach trzymał mocno bukiet moich ulubionych żółtych i różowo-pudrowych róż, które zerwał przed chwilą. Żółte były niezwykle słoneczne i ciepłe jak słońce na Pizza Navona przy Ristorante Dolce Vita w 2007 roku, kiedy to poznałam Marchello, a różowe przypominały mi smak lawendowo-fiołkowych lodów, które z nim jadłam w Grasse. To było jego ostatnie życzenie przed śmiercią. Żebym zabrała jego do leżącego u podnóża Alp Grasse. Do jednego z najważniejszych miejsc, obok Paryża i Montpellier, gdzie produkuje się niezwykłe esencjonalne perfumy. Do miejsca najważniejszego dla niego. Miejsca gdzie poznał Michelle. Grasse do dziś słynie z najintensywniej pachnących we Francji kwiatów lawendy, jaśminu, róży stulistnej, mimozy, moich ukochanych fiołków i pomarańczy. Nigdy nie zapomnę smaku tych sino-lawendowych lodów podanych z fiołkowymi płatkami. Zapachu perfum Marcello i uścisku dłoni, kiedy oprowadzałam go po mieście. Pomimo tego, że już od dwóch lat nic nie widział wszystko miał zapisane z sercu. Spacerując stopniowo przypominały mu się odgłosy, zapachy i smaki.

Spoglądając na wchodzącego Lorenzo, oderwałam wzrok i ręce od maszyny. Lekko obsunęły mi się okulary. Niezgrabnie odmawiającymi mi już niestety lekko trzęsącymi się dłońmi poprawiłam włosy i przewiązanie wełnianego długiego, swobodnego swetra. Uśmiechnęłam się do niego subtelnie i ciepło. Jak zawsze, bo wzruszał mnie każdego dnia. Każdego dnia lata, wiosny i jesieni. A zimą przynosił mi je z kwiaciarni. Gdy już nie mógł wydostać się z łóżka prosił o dostarczenie mi ich przez pielęgniarki. Przynosił mi je codziennie przez siedem cudownych lat. Czy żałuję, że spędziłam je z nim? Koniec mojego życia w przytułku dla starców? Nie! Na pewno nie. Zamieszkałam tam z nim dla niego i dla siebie. Lorenzo czasami zapominał…Resztami sił powstrzymywałam łzy, kiedy widziałam, jaki jest chwilami zagubiony. Chorował od lat na Alzheimera i zwyrodnienie stawów, tak jak ja. Byłam szczupła i samodzielna do końca, ale moje niezgrabne ręce nie pozwalały mi już pisać piórem, co tak kochałam, ale miałam jeszcze starą otrzymaną 26 lat temu w prezencie piękną maszynę do pisania, a Lorenzo swoje utwory nagrane na płycie. Nie mógł już grać. Bywały dni, kiedy z sentymentem otwierał pudło i dotykał strun. Dotykał nie tylko strun skrzypiec, ale i strun swojej duszy. Zastygał na chwilę. Czasami nawet unosił ręce, lekko i triumfalnie się uśmiechał i kłaniał publiczności, której już nie było. A ja wtedy cichutko wstawałam, nastawiłam płytę, brałam go za ręce i siadałam z nim na kanapie ciągle trzymając go mocno za rękę przyłożoną do mojego serca. Wyrywałam losowi te chwile. Wyszarpywałam je jak najczęściej się dało. Do końca jak nieubłagany komornik pukałam do drzwi i wyrywałam, od losu, co mi się należało.

Z chwilą śmierci Lorenzo przyjechał po mnie syn Agnes Carol i mój ukochany siostrzeniec Fellipe. W trzy godziny przeprowadzili mnie do pięknego pokoju na poddaszu w domu Fellipe. Do pokoju, który czekał na mnie od lat. Do pokoju, który latami przygotowywała mi moja najlepsza przyjaciółka i siostra Maag.Umarła przede mną. A ja zostałam matką dla Lorenza, babcią, i prababcią. Tego lata wiele się wydarzyło. Był to dla mnie trudny rok. Rok jakiegoś końca i początku. Początku, bo tych dwóch młodych mężczyzn zabrało mnie do Rzymu. W trójkę wypiliśmy kawę w Caffe Greco. Był wrzesień i było ciepło. Niezwykle ciepło. Carol i Lorenzo byli pełni życia, a ja miałam przed oczami obraz sędziwego, ale niezwykle eleganckiego i pachnącego ojca Lorezno i słyszałam jak dawniej La Vie En Rose Edith Piaf…I chciałam nawet cofnąć czas. Przeżyć to jeszcze raz. Bo mimo, że nie byłam nigdy żoną byłam przyjaciółką, matką, babką i nawet prababką! Byłam KOCHANĄ KOBIETĄ I KOBIETĄ, KTÓRA KOCHA…

                                                                 *****

Były w moim życiu miłości. Niektóre moje, niektóre obok,ale …bywały chwile, kiedy przez chwilę zamieszkiwały we mnie. Wtedy zawsze pisałam…Pisałam i…też byłam kochana. A gdy nie pisałam…to ja kochałam. Bo nawet, gdy nie czujesz, że ktoś cię kocha. Sama możesz kochać…

Dla każdej miłości …

Ewa Gerbatowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz